Przestudiował menu, wybrał najmniej odrażające danie i odłożył kartę.
- Jesteś pewien, że dzisiaj wypadała twoja kolej? - Aha. - W kącikach ust Jacksona pojawił się uśmiech. - Ostatnim razem byliśmy w Naszej Przystani. Przez tydzień odbijało mi się to tłuste żarcie. - Taki duży, a taki delikatny. Jackson ze śmiechem odchylił się na krześle, ręce założył na piersi. - Delikatni żyją dłużej. Kelnerka przyjęła zamówienia i odpłynęła bezszelestnie. Santos patrzył za nią, z przyjemnością obserwując rozkołysane ruchy jej bioder, po czym wrócił do rozmowy: - Trafiłeś na coś? - Kilka dziewczyn rozpoznało ofiarę. Niejaka Kathi. Od niedawna na ulicy. Nie miała alfonsa, nie miała chłopaka, nie brała drągów. - Facet zaczyna grać mi na nerwach. - Santos zasępił się, przebiegając w myślach szczegóły sprawy. - Czegoś tu nie łapiemy, nie sądzisz? - Co by to miało być? - Jackson przechylił się do przodu, tak że nogi krzesła stuknęły o drewnianą podłogę. - Mamy cztery ofiary. Wszystkie to dziewczyny z ulicy. Wszystkie młode, brunetki, rasy białej. Wszystkie z Dzielnicy Francuskiej. Zamordowane w identyczny sposób. Przy każdej zostawiał jabłko nadgryzione z dwóch stron. I zawsze jedno nadgryzienie to ślad zębów ofiary, a drugie, najpewniej, mordercy. - No i każda z dziewczyn miała wypalony znak krzyża - dokończył Santos, pocierając nos. - Wiem, pamiętam. Ale musi być coś jeszcze. Jakiś trop, który przeoczyliśmy. Uśmiechnięta kelnerka postawiła przed nim mrożoną herbatę. Odwzajemnił uśmiech, ale myślami był całe lata świetlne od ładnej blondyneczki. Przed oczami miał jeszcze jedną zamordowaną dziewczynę. I piętnastolatka, który wraz z jej śmiercią stracił wszystko i który sam też chciał umrzeć. - Dostaniemy go - mruknął Jackson, zdając się czytać w myślach Santosa. - W końcu popełni błąd, wtedy go przyszpilimy. Santos podniósł wzrok. - A do tej pory, ile jeszcze dziewczyn zginie? W telewizorze zawieszonym nad barem leciał właśnie jakiś talk-show. Program przerwano, by nadać gorącą informację. Spikerka zakomunikowała, że Snów White Killer znowu zaatakował, po czym na ekranie pojawił się krótki materiał z porannej konferencji prasowej burmistrza, który w pełnych oburzenia słowach skrytykował nowoorleańską policję i obiecał oczyścić miasto ze zbrodni. - Dupek - skwitował krótko Santos. Jackson pokiwał głową. - W mieście przynajmniej jedno morderstwo dziennie, jesteśmy nie dofinansowani, brakuje ludzi, a ten pyta, dlaczego nie mamy jeszcze mordercy? Rzygać się chce. - Rzygać się chce, że w wydziale leją na sprawę. Zginęła kolejna dziwka. Co z tego, no nie? Dopiero jacyś turyści musieli się potknąć o ciało, żeby zrobiło się wielkie halo. - Wiem, o czy myślisz - odezwał się Jackson po chwili milczenia. - Ale to nie ma nic wspólnego z twoją matką. To nie ten sam facet. - Skąd wiesz, że nie? - Nie zgadzają się żadne okoliczności. Dusi, zamiast używać noża. Seks po, nie przed morderstwem. Poza tym ile czasu minęło? Dwadzieścia lat? - Szesnaście. - Santos zmrużył oczy. - Mamy jabłko, stary. Przy matce też znaleźli jabłko. - Przypadek. Może facet był głodny. - Może był, ale... - Pojawiła się kelnerka z zamówieniami i Santos urwał. Nie spojrzawszy nawet na swój talerz, podjął wątek, ledwie odeszła od stolika: - Czuję to w kościach, Jackson. Pamiętasz sprawę Ledeta? Pamiętasz, jak było tuż przedtem, nim dorwaliśmy tego skurwysyna? Jackson skinął głową i zabrał się za swoją sałatkę. - Pamiętam, pamiętam. Santos nieufnie spróbował swojego „wegetariańskiego hamburgera”, uznał, że nie jest najgorszy, i mówił dalej: - Nie wiem, stary, ale... po prostu teraz czuję to samo. - Pobożne życzenia. - Może. Pewnie masz rację... - Otarł usta serwetką i rzucił ją na stół. - Nie, żadne „może”. Żadne pobożne życzenia. - Santos... - Posłuchaj: obydwaj wiemy, że seryjni mordercy nie od razu zaczynają z pełnym rytuałem. Zbrodnia się rozwija, facet powoli chwyta, co sprawia mu przyjemność. Obydwaj też wiemy, że seryjni przenoszą się z miejsca na miejsce. Zabija raz, potem zmienia miasto, czasami wraca, czasem robi przerwę. - Szesnaście lat? - Henry Lee Lucas mordował przez trzynaście lat. John Wayne Gacy przez dziesięć. Pełno jest takich przypadków. - Jeszcze chwila, a przestaniesz trzeźwo podchodzić do sprawy. - Tak myślisz? - Tak myślę. - To się pieprz. - Ty też. Spojrzeli na siebie wrogo... i po chwili wybuchnęli tłumionym śmiechem. Przez resztę lunchu rozmawiali o rodzinie Jacksona i o zdrowiu Lily. Santos nie wracał już do sprawy Śnieżynki, ale myśl, że ten sam człowiek mógł zabić jego matkę, nie dawała mu spokoju. Kiedy po zapłaceniu rachunku ruszyli do wyjścia, Jackson wskazał głową toalety. - Poczekaj. Idę się odlać. - Będę na zewnątrz - odparł Santos i już otwierał drzwi, gdy ktoś zawołał go po imieniu. Odwrócił się. Ku niemu szła kobieta o spokojnej, nie narzucającej się, lecz miłej dla oka urodzie. Ciemna blondynka o szczupłej sylwetce. Musiała pracować w restauracji, bo mignęła mu, kiedy wchodził, ale jej nie rozpoznał. Uśmiechnęła się. - Santos? To ty? - No... ja - odpowiedział z uśmiechem. - Przepraszam za niezręczność, ale czy my się znamy?