panienki. Ja...

  • Alojzy

panienki. Ja...

05 February 2023 by Alojzy

- Hm. Wolałbym, żeby moja była trochę bardziej dojrzała. - Słucham? - Ile ma pani lat, panno Gallant? Zmierzyła go wzrokiem. W jej oczach po raz pierwszy pojawił się cień. - Dwadzieścia cztery. Patrząc na cerę delikatną i nieskazitelną jak u dziecka, dałby jej rok albo dwa lata mniej. - Proszę mówić dalej. - W ogłoszeniu była mowa o siedemnastoletniej dziewczynie. To pańska siostra? - Dobry Boże, nie. - Irytacja wzięła górę nad pożądaniem... na chwilę. - Jestem kuzynem małej diablicy i takie pokrewieństwo w zupełności mi wystarczy. Nie wyglądała na zgorszoną jego uwagami, ale najwyraźniej czekała na wyjaśnienie. Jeśli jest ciekawa, niech sama pyta. Już ją zatrudnił, a ona nadal upierała się przy głupiej rozmowie kwalifikacyjnej. - Mogłabym poznać więcej szczegółów? - odezwała się w końcu. - W ogłoszeniu nie było pańskiego nazwiska. Nie wiem, jak mam się do pana zwracać. Powoli zaczerpnął oddechu. Cóż, prędzej czy później i tak się dowie. - Lucien Balfour, lord Kilcairn. Kobieta zbladła. - Earl Kilcairn Abbey? Zachował spokój, choć instynkt nakazywał mu skoczyć do drzwi, żeby uniemożliwić jej ucieczkę. - Słyszała pani o mnie. Alexandra Gallant odchrząknęła i przyciągnęła do siebie pieska. - Tak. - Zgarnęła papiery z biurka i wstała. - Przepraszam, że źle zrozumiałam pańskie ogłoszenie, ale na swoje usprawiedliwienie powiem, że brzmiało całkiem... Do widzenia, milordzie. Szybkim krokiem ruszyła do wyjścia. Lucien wbił wzrok w smukłe plecy. - Zwykle nie daję ogłoszeń do „Timesa”, że szukam kochanki, jeśli o to pani chodzi - oświadczył suchym tonem. - Ale przyznaję pani punkt za wyraz szczerego przerażenia na twarzy. Nie najlepszy, jaki widziałem, ale ujdzie. Panna Gallant zatrzymała się i odwróciła. - Ujdzie? Przynajmniej zyskał jej uwagę. - W zeszłym tygodniu pewien tłusty babsztyl zemdlał, gdy skojarzył, kim jestem. Trzeba było Wimbole'a i dwóch najtęższych lokajów, żeby ją stąd wywlec. - Pochylił się do przodu. - To uczciwa i bardzo dobrze płatna posada, ale jeśli zamierza pani dostać waporów na dźwięk mojego nazwiska, proszę lepiej sobie iść, i to z największym pośpiechem. - Nigdy w życiu nie zemdlałam - odparła dumnie. - A zwłaszcza nie byłabym na tyle nierozsądna, żeby zrobić to w pańskiej obecności. - Aha - mruknął z krzywym uśmiechem. Już od dawna tak dobrze się nie bawił. - Myśli pani, że bym panią wykorzystał? Na jej twarz wrócił uroczy rumieniec. - Słyszałam o panu gorsze rzeczy, milordzie. Lucien potrząsnął głową. - Wolę, jak obie zainteresowane strony są w pełni przytomne. Więc rezygnuje pani z posady? Może powinienem dodać, że jest płatna dwadzieścia funtów miesięcznie. - Albo więcej, jeśli tyle nie wystarczy. Panna Gallant zacisnęła pięści, gniotąc plik referencji. - Milordzie, to niedorzeczne! Nic pan o mnie nie wie! - Wiem o pani dostatecznie dużo - stwierdził, wskazując na krzesło, które przed chwilą opuściła. - Będziemy kontynuować? Rozprostowała ramiona i usiadła, kładąc torebkę na kolanach, gotowa do ucieczki. - Co pan o mnie wie?

Posted in: Bez kategorii Tagged: pajęczaki polski, brunet kolor włosów, znaki zodiaku,

Najczęściej czytane:

- Czym mogę służyć? - powtórzyła.

- Panna Tamsin Dexter? - upewnił się. - Aha - odparła z rezerwą. - Jest mi pani potrzebna. ... [Read more...]

poprawianiem ułożenia płatków.

- Wracajmy już na naszą planetę - zaproponowała po chwili, nie przestając poprawiać płatków. -Tak - Mały Książe skinął głową. Pochylił się ku Róży i zamknął oczy. Ogarnął go znowu intensywny, lecz już znany zapach. Kiedy otworzył oczy, byli już u siebie. Żadne nie ... [Read more...]

nim Sayre mogła odpowiedzieć, Beck zawołał z końca korytarza: - Winda przyjechała. Sayre dotknęła lekko ramienia pani Paulik. - Wiem, że mi pani nie ufa, to zrozumiałe. Ale jest mi naprawdę bardzo przykro z powodu tego, co się wydarzyło. Odwróciła się i dołączyła do Becka, stojącego przy drzwiach windy. - Musiałem przepuścić jedną - powiedział. - Ludzie zaczęli narzekać na to, że ich zatrzymuję. - Przepraszam, że cię zatrzymuję. Chciałam tylko... - Urwała, słysząc piskliwy okrzyk, od którego dostała gęsiej skórki. Obejrzała się za siebie. Alicia Paulik stała tam, gdzie Sayre ją zostawiła. U jej stóp leżał stos rozsypanych pocztówek. Treść kartki, którą trzymała w dłoni, była najwyraźniej tak szokująca, że upuściła pozostałe listy. Sayre spojrzała na Becka z przerażeniem. - Co było w tej kopercie? W tej samej chwili na piętrze zatrzymała się winda. Beck gestem ponaglił ją do wejścia do środka. - Nie chcę również tej przepuścić. Sayre jednak już oddalała się od windy, w kierunku Alicii Paulik, która przytulała tajemniczą kartkę do piersi, kwiląc głośno. 26 Czekał na nią w swoim pikapie, przed głównym wejściem do szpitala. Pochylając się nad siedzeniem, otworzył drzwi od strony pasażera. Nie wspomniał ani słowem o Alicii Paulik, nie zapytał też, co się zdarzyło po tym, jak wsiadł do windy. - Mówiłem poważnie o obiedzie - powiedział. - Nie jadłem lunchu. Dasz się zaprosić czy nie? Nie była to najwykwintniejsza propozycja na świecie, ale przystała na nią. Była głodna, chociaż z łatwością mogła coś przekąsić w barze szybkiej obsługi lub w restauracji dla zmotoryzowanych. Jej ciekawość jednak nie dałaby się zaspokoić w tak prosty sposób. Odpowiedzi na pytania związane z tym, co zdarzyło się w szpitalu, mógł udzielić wyłącznie Beck. Ale wydobycie z niego wszystkich zeznań zajmie trochę czasu. Nie mówili wiele, gdy Merchant prowadził samochód przez korki w stronę Canal Street i dalej, do Dzielnicy Francuskiej. Zaparkował w garażu publicznym, stamtąd ruszyli pieszo wzdłuż Royal Street. Gdy minęli kilka przecznic i niezliczone jadłodajnie, skąd dochodziły zapachy, od których ciekła ślinka, Sayre spytała: - Mamy jakiś konkretny cel? - Znam dobrą restaurację. Słońce stało już nisko i budynki rzucały długie cienie. Nie dawały jednak upragnionego chłodu na tej wąskiej ulicy, przez cały dzień prażonej słońcem. Żar promieniował z nierównej cementowej nawierzchni i pokrytych gipsem ścian starodawnych budynków. Beck zostawił marynarkę w samochodzie. Wciąż miał na szyi krawat, luźno zawiązany pod rozpiętym kołnierzykiem. Sayre, ubrana w czarną sukienkę, którą miała na sobie w dniu pogrzebu Danny'ego, marzyła o tym, żeby jej buty miały obcasy bardziej przydatne do pieszych wędrówek. Nie rozmawiali wiele. Na jednym z rogów zabawili kilka chwil, słuchając występu jakiegoś saksofonisty, po czym ruszyli w dalszą drogę. Podszedł do nich klaun w kędzierzawej różowej peruce i pantalonach w wielkie grochy. Oboje odmówili, gdy nalegał, że pomaluje im twarze. ...

Dalej otoczyła ich grupka naćpanych chłopców. Jeden z nich był nawet na tyle odważny, żeby rzucić w kierunku Sayre kilka sprośności. Ale na widok miny Becka zawadiackość i lubieżny uśmiech narkomana zniknęły. Chłopak pospiesznie oddalił się w kierunku grupki kolegów. Sklepy i galerie na Royal Street były w większości ekskluzywne. Można w nich było kupić antyki z Europy, klejnoty rodowe, obrazy i rzeźby, które zaspokoiłyby apetyt najbardziej wymagających kolekcjonerów. Jeden ze sklepów sprzedawał pamiątki, lecz wystawione tam towary były niewiele lepsze od tandety dostępnej w budkach z podkoszulkami na Bourbon Street. Przeszli obok tego sklepu, gdy nagle Beck się zatrzymał, cofnął i zniknął wewnątrz. - Zaraz wrócę - rzucił przez ramię. Sayre podeszła do wystawy i zaczęła przyglądać się okolicznościowym maskom ozdobionym fałszywymi klejnotami, cekinami, koronkami i pysznymi piórami. Niektóre z nich były dzikie i groźne, inne niezwykle piękne. Beck wyszedł ze sklepu, niosąc w dłoni sznur białych perełek nawlekanych na przemian z mniejszymi koralikami w kolorze metalicznej zieleni, złota i purpury. - Twoja sukienka jest wspaniała, ale przypomina mi o pogrzebie. Pomyślałem, że to może pomóc. - Włożył perły na szyję Sayre, po czym podniósł jej włosy i poprawił tak, aby podkreślały linię dekoltu. - Proszę. Znacznie lepiej. - Zazwyczaj mężczyzna nie ofiaruje kobiecie paciorków, zanim ta na nie zasłuży. Beck dotknął koniuszkami palców spoczywające na jej piersi korale, a potem powoli opuścił dłonie. - Dzień się jeszcze nie skończył - powiedział. Patrzyli na siebie bez słowa, dopóki nie rozdzieliła ich rozbawiona grupka ludzi, mijająca ich na wąskim chodniku. Beck pierwszy ruszył w dalszą drogę. Sayre nigdy nie znalazłaby miejsca, do którego ją zaprowadził. Nie udałoby się to nikomu, kto chociaż raz tam nie zawitał. Boczna uliczka, przy której mieściła się restauracja, była po prostu alejką z kanałem ściekowym przechodzącym przez sam jej środek. Nigdzie nie było znaku sygnalizującego, że gdzieś tutaj znajduje się lokal publiczny. Beck zatrzymał się przed porośniętą bluszczem żelazną bramą i wsunął dłoń pomiędzy liście, naciskając dzwonek. Z ukrytego głośnika dobiegło ich pytające: - Qui? - Beck Merchant. Brama ustąpiła z głośnym szczęknięciem. Beck wprowadził Sayre do środka i pieczołowicie zamknął za sobą bramę. Minęli wąski korytarz, otwierający się na podwórze, otoczone ścianami ceglanych budynków, porośniętymi mchem. Na środku rósł zielony dąb z zawieszonymi na jego gałęziach paprociami o rozmiarach volkswagenów. Spod gargantuicznych filodendronów i słoniowych uszu wyglądały kwitnące rośliny. Po ścianie przylegającego do podwórza budynku wspinał się pokręcony pień wisterii, porośnięty gęsto listowiem, sięgając dachu. Beck pokierował Sayre na górę. Zauroczona, podążyła za nim krętymi schodami, które wiodły ku balkonowi z żelazną balustradą zdobioną w przeróżne figury geometryczne. Wiatraki na suficie pracowały pełną parą, powodując migotanie płomieni w przymocowanych do ścian lampach sztormowych. Wzdłuż balustrady, w poustawianych równo doniczkach z chińskiej porcelany rosły krzewy hibiskusa. Jaskrawe kwiaty były niemal tak soczystego koloru, jak parasolki i niemal równie duże. Przywitał ich wytworny mężczyzna w smokingu. Chwycił dłonie Becka i ścisnął je pomiędzy swoimi. Przemówił po francusku, bardzo szybko, ale Sayre zrozumiała wystarczająco dużo, aby się dowiedzieć, że ów człowiek niezmiernie się cieszy z wizyty Becka. Beck przedstawił Sayre. Mężczyzna zaczął rozpływać się nad jej urodą do tego stopnia, że poczuła się zażenowana. Ucałował ją w oba policzki. - Zdaję sobie sprawę, że pojawienie się bez rezerwacji jest z mojej strony arogancją - powiedział Beck. Maitre d' gestem uciszył jego próby usprawiedliwienia się i zapewnił, że dla niego zawsze znajdzie się tutaj stolik. Merchant zapytał, czy przed obiadem mogliby napić się z Sayre czegoś na balkonie. - Szampana, jeśli to możliwe. - Certainement. Gwarantuję państwu prywatność - odparł, strzygąc brwiami w kierunku Sayre. - Proszę się nie spieszyć. Miłej zabawy. - Pstryknął palcami i w otwartych na oścież oszklonych drzwiach pojawił się kelner, który odebrał zamówienie na szampana. Beck pokierował Sayre do stolika barowego na końcu balkonu. Pomógł jej usiąść na filigranowym krześle, sam usadowił się naprzeciwko niej. - Może powinienem zapytać cię o zdanie, zanim zdecydowałem, że zostaniemy na zewnątrz. - Właściwie to dobry wybór. - Nie jest ci za gorąco? - Lubię żar. - Tak, pamiętam. Coś w sposobie, w jaki wypowiedział te słowa, i w tym, jak na nią przy tym spoglądał, sprawiło, że serce zabiło jej mocniej w piersi. Zmieniając temat, skomentowała jego doskonalą znajomość francuskiego. - Musiałem zdać język obcy, aby otrzymać dyplom na uniwersytecie. Nie nauczył się tak dobrze francuskiego na sali wykładowej, ale jego lakoniczna odpowiedź świadczyła o tym, że dwujęzyczność nie była dla niego niczym niezwykłym. Kelner zniknął i pojawił się niemal natychmiast, niosąc tackę z dwoma wąskimi kieliszkami. Inny kelner umieścił kubełek z lodem obok ich stolika, nalał szampana do kieliszków, odstawił butelkę do kubełka i rozpłynął się w cieniach zalegających na balkonie. Beck uniósł swój kieliszek i lekko stuknął nim o szampankę Sayre. - Za co wypijemy? - spytała. - Za twój wyjazd. - Doprawdy? - Zabieraj się stąd, Sayre. Wracaj do swojego życia w San Francisco, zanim stanie ci się krzywda. - Za późno. - Miałaś złamane serce z powodu romansu w liceum. To nic w porównaniu z tym, co może ci się przytrafić teraz. - Mało o tym wiesz, Beck. - W takim razie uświadom mnie. Potrząsnęła głową. - To, co się zdarzyło, to sprawa Huffa i moja. Wyjechałam i przysięgłam, że nigdy tu nie wrócę. - A jednak wróciłaś. - Tak, wróciłam. - Dlaczego? Zastanawiała się przez chwilę, nim odpowiedziała: - Danny do mnie zadzwonił. - Kiedy? - spytał z widocznym zaskoczeniem. - W piątek, dwa dni przed śmiercią. - Opowiedziała Beckowi o telefonach, których nie chciała odebrać. - Przez resztę życia nie wybaczę sobie, że z nim nie porozmawiałam. - Przypuszczam, że nie zostawił wiadomości? - Nie, ale nie sądzę, by dzwonił do mnie z czystej tęsknoty. Myślę, że miał po temu poważny powód i nie mogę wrócić do normalnego życia, dopóki się nie dowiem, co nim powodowało. - To mogło być cokolwiek, Sayre - odparł miękko. - Owszem. Uwierz mi, moje sumienie już próbowało mnie przekonać, że to nie było nic istotnego, zwykły telefon w stylu „co u ciebie słychać". Wiedząc jednak to, co wiem o warunkach pracy w fabryce, tajemniczym zniknięciu Iversona i niedawnej kłótni Danny'ego z Chrisem, powinnam raczej założyć, iż chodziło o coś ważnego. - Popatrzyła na niego i westchnęła. - Beck, moja rodzina jest zdeprawowana i śmiertelnie niebezpieczna. Nie można pozwolić, aby bezkarnie niszczyła życie i dorobek ludzi. Ktoś musi ich powstrzymać. Byłam wściekła, kiedy kilka dni temu wyciągnąłeś mnie z samolotu, ale teraz muszę ci za to podziękować. Nie mogłabym żyć w zgodzie z własnym sumieniem, gdybym wróciła do domu bez satysfakcjonujących odpowiedzi na kilka trudnych pytań. - Co z twoją pracą? - Użył ostatniego argumentu, jaki miał w zanadrzu. - Czy nie ucierpi podczas twojej nieobecności? - Mogę stracić kilku potencjalnych klientów, którym bardzo się spieszy, ale większość zgodzi się odłożyć wykonanie projektów do czasu mojego powrotu. Tak czy owak, nie mogę zacząć prowadzić normalnego życia w San Francisco, wiedząc, że nawet nie spróbowałam wyprostować wszystkich tych okropności tutaj. - Przyjrzała się w zamyśleniu bąbelkom szampana w swoim kieliszku. - Chris chce, żebym zniknęła. Zastanawiam się dlaczego. Jego pragnienie pozbycia się mnie wzbudza moją podejrzliwość, przez co nie mogę wyjechać. - Spojrzała na Becka. - Zostaję. Zdawał się zaakceptować fakt, że nie potrafił przemówić jej do rozsądku. Westchnął z rezygnacją i wskazał palcem kryształowy kieliszek. - Dopij to. Nie ma sensu, żebyś marnowała najlepsze francuskie specjały. Upiła łyk i spytała: - Czy szampan jest częścią twojej strategii uwodzenia, Beck? Uniósł brwi pytająco. - Wolałabyś, żebym od razu przeszedł do rzeczy? Nasz gospodarz znajdzie nam dyskretny pokoik - dodał ciszej. - A ja bardzo chętnie się tobą zajmę. - Żebyś mógł potem czym prędzej pobiec do Huffa i pochwalić się, że wypełniłeś misję? - Sayre, chyba nie sądzisz, że mogłem odebrać jego sugestie inaczej niż jako czysty absurd, prawda? Uśmiechnęła się z żalem. - Chris rozkoszował się opowiadaniem mi o tym, jak to Huff znowu próbuje mną manipulować. To był coup de grãce[z fr. ostateczny cios] w jego kampanii przeciwko mojemu pobytowi w Destiny. Przy stoliku pojawił się kelner z przekąskami. - Czy możemy zapomnieć o tym wszystkim przynajmniej na tyle długo, żeby z przyjemnością spożyć obiad? - spytał Beck. Gdy skinęła głową na zgodę, gestem zaprosił ją, by spróbowala przyniesione jedzenie. Ugryzła kawałek pasztecika, który dosłownie rozpłynął się w ustach. - Co jest w środku? - spytał Beck. - Nie wiem, ale jest znakomite. Spróbował również i mruknął z aprobatą: ... [Read more...]

Polecamy rowniez:


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 Następne »

Copyright © 2020 pizzeria.sosnowiec.pl

WordPress Theme by ThemeTaste