zrobiłeś. Ja panu na imię Chrystusa przysięgnę, że do jutra, do trzeciej po południu, nic nie
będę robić. Zdąży pan porannym parowcem opuścić wyspę. Szczęknęła niklowanymi kulkami, wsunęła rękę do sakwojaża. Tam, zawinięty w pantalony, leżał rewolwer Lagrange’a. Strzelać oczywiście z niego nie będzie, ale na postrach się nada. Wtedy też Alosza zrozumie, na co liczyła, wchodząc do niebezpiecznej groty. Aleksy Stiepanowicz zrobił kilka szybkich kroków do przodu i pani Polina zrozumiała nagle: nie rozwinie cienkiego jedwabiu, nie zdąży. Trzeba było wcześniej wyjąć broń, kiedy szła galerią. Oparła się plecami o nierówną ścianę. Już nie było dokąd się cofać. Fałszywy pustelnik nie spieszył się. Stanął przed najeżoną kobietą, jakby się przymierzał, gdzie uderzyć: w ucho, jak groził, w szyję czy w brzuch. Oliwa w lampce prawie się dopaliła i światło dawała minimalne. Za plecami Aloszy czaiła się kompletna ciemność. – No, co się tak nastroszyłaś? – uśmiechnął się Aleksy Stiepanowicz. – Chciałabyś ubóść, ale Bozia rogów nie dała? A skoro tak, to było nie leźć na korridę, krowo ty bezroga. – I wznosząc pilnik niczym szpadę, zaśpiewał arię z modnej opery: To-re-a-dor, prends garde a toi! I zachłysnął się melodią, gruchnął na ziemię jak skoszony pod uderzeniem sękatego kostura, który spadł na jego kędzierzawą głowę. Tam gdzie dopiero co stał Alosza, troszeczkę dalej, czerniał wysoki cień w spiczastym kapturze. Polina Andriejewna chciała krzyknąć, ale tylko wciągnęła powietrze ustami. – Regułę przez ciebie naruszyłem – rozległ się warkliwy głos starca Izraela. – Nocą z celi wyszedłem. Grzechem przemocy się zhańbiłem. A wszystko przez to, że wiem: kobiety twojego rodzaju są uparte i ciekawskie do szaleństwa. Za nic byś do świata nie wróciła, póki byś wszystkiego tu swym nosem piegowatym nie obwąchała. No cóż, patrz się, skoroś przyszła. Oto on, odłamek z niebios, którego my, pustelnicy, od wieków strzeżemy. To znak, zesłany naszemu założycielowi, świętemu sprawiedliwemu Wasiliskowi. Tylko pamiętaj – nikomu o tym ani słowa. Umowa stoi? Pani Lisicyna tylko kiwnęła głową, bo przez te wszystkie straszne przejścia dar mowy jeszcze jej nie wrócił. – A co to za młodzieniaszek? – Igumen oparł się na kosturze i pochylił nad leżącym. Odpowiedzieć nie zdążyła. Alosza uniósł się gwałtownie i wbił pustelnikowi pilnik w sam środek piersi. Wyrwał i znów uderzył. Izrael zwalił się na swojego zabójcę. Poszurał rękoma po ziemi, ale ani wstać, ani nawet unieść głowy już nie mógł. Tylko kilka chwil trzeba było Lentoczkinowi, żeby zrzucić z siebie kościste ciało starca i zerwać się na nogi, ale i tego starczyło, żeby Polina Andriejewna oderwała się od ściany, wybiegła na środek pieczary, wyrwała z sakwojaża rewolwer i zsunęła z niego śliski jedwab. Sakwojaż rzuciła na podłogę, a sama wpiła się obiema rękoma w żłobkowaną rękojeść i wycelowała w Aleksego Stiepanowicza. Ten patrzył na nią bez lęku. Uśmiechnął się krzywo, pocierając bolącą potylicę. Wyciągnął z piersi pustelnika pilnik, nie wkładając w to najmniejszego wysiłku, jakby przyrząd tkwił w maśle. – A umiesz, siostrzyczko, z broni palnej strzelać? – spytał Lentoczkin drwiąco. – A na jaki dzyndzelek trzeba nacisnąć, wiesz? Niedbale, rozkołysanym krokiem szedł prosto na nią. Diamenty na klindze zmatowiały od krwi i już nie lśniły. – Wiem! Rewolwer „Smith-Wesson” typ Double-Action, kalibru 45, sześć naboi z centralną spłonką, spust podwójnego działania – wypaliła pani Lisicyna wiadomości zaczerpnięte z podręcznika balistyki. – Kula wagi trzech zołotników, początkowa prędkość – sto sążni na sekundę, z dwudziestu kroków przebija trzycalową deskę sosnową. Szkoda tylko, że głos jej się łamał. Ale nic, i tak podziałało. Lentoczkin zamarł. Popatrzył z zastanowieniem w czarną dziurę lufy. – A gdzie colt kalibru 38? – spytała pani Polina, idąc za ciosem. – Ten, z którego zastrzelił